z ks. Jarosławem Storoniakiem, psychologiem, krajowym duszpasterzem więziennictwa Kościoła greckokatolickiego, rozmawia Hanna Świeszczakowska
Problemem Służby Więziennej są częste odejścia funkcjonariuszy na minimalną emeryturę, po osiągnięciu 15 lat wysługi. Czy na podstawie doświadczeń z przyjęć w przychodni medycyny pracy mógłby Ksiądz wyjaśnić przyczyny tych decyzji?Na to pytanie mogę odpowiedzieć jedynie w kontekście zgłaszania przez funkcjonariuszy możliwości odejścia ze służby. Najczęściej mówili o odczuwanym nadmiernym obciążeniu psychofizycznym. Obserwuję, że sytuacje kryzysowe narastają wówczas, gdy trudności rodzinne nakładają się na kłopoty zawodowe. Gdy kryzysy małżeńskie, problemy wychowawcze, współwystępują ze wzmożonym obciążeniem obowiązkami zawodowymi, a na to nakładają się wydarzenia nadzwyczajne, to pojawia się pomysł: "Dociągnę do piętnastu (dwudziestu) lat i mnie tu nie ma".
Czy funkcjonariusze nie znajdują oparcia w rodzinie, gdy przeżywają kłopoty zawodowe?
Sądzę, że znajdują. Często jednak unikają rozmów o pracy, bo uznają, że spraw zawodowych nie przynosi się do domu. Takie zachowanie może być dobrze przyjmowane przez rodzinę, ale milczenie o emocjach, jakich się doświadcza, działa niszcząco. Uczucia kumulują się w człowieku, by w końcu znaleźć ujście np. w postaci różnego typu uzależnień, objawów somatycznych czy psychicznych.
Prowadząc konferencje dla funkcjonariuszy radziłem, by dzielili się emocjami z bliskimi osobami. Można przecież powiedzieć żonie: "Kochanie, dziś w pracy bardzo się zdenerwowałem, nie chcę mówić o przyczynach, ale wybacz mi, jeśli zdarzy mi się być opryskliwym. Nie jestem zły na ciebie za cokolwiek, te nerwy przyniosłem z pracy." Dzięki temu żona wie, dlaczego mąż jest zdenerwowany, a po drugie - on pracuje nad właściwą komunikacją małżeńską. Już samo podzielenie się kłopotem redukuje napięcie. Psychoterapia polega właśnie na docieraniu do źródeł napięć i ujawnianiu, jakie ma się problemy i co się czuje w związku z tym.
Często funkcjonariusze skarżą się, że bardziej stresują ich relacje z przełożonymi i kolegami, niż praca z osadzonymi.
Kontakt z osadzonym jest jednym z wielu czynników w służbie, powodujących sytuację permanentnego stresu. Tworzą ją: ciągłe funkcjonowanie w zależności służbowej, nieustanne kontrole, brak pozytywnego wizerunku Służby, narażenie na agresję skazanych, potrzeba sprostania kolejnym wymaganiom i standardom, których istota nie zawsze jest do końca czytelna, bądź akceptowana. Według mnie, najbardziej obciążonymi pod tym względem są stanowiska oddziałowych i dowódców zmian. Oni są ciągle "na widelcu".
Od kogo mogliby otrzymać wsparcie?
Ze strony innych funkcjonariuszy. Jestem zwolennikiem zatrudniania na jednej zmianie w oddziale dwóch oddziałowych. Mogliby się wtedy wspierać i konsultować decyzje, mieliby większe poczucie bezpieczeństwa, ich obowiązki i zadania byłyby lepiej rozłożone.
To może poprawić samopoczucie, ale nie usunie realnych trudności i zagrożeń wynikających z pracy z osadzonymi.
Oczywiście, ale uczyni te zagrożenia łatwiejszymi do pokonania. Nawiązując do wcześniejszego pytania dodam, że nie można rozstrzygnąć, czy funkcjonariuszom bardziej doskwierają kłopoty wynikające z pracy z osadzonymi, czy też z relacji z przełożonymi. To są dwa odrębne katalogi problemów.
Nie można jednak nie zauważyć, że wyraźnie wzrósł poziom roszczeniowości osadzonych, czasami - głównie w odczuciu starszych stażem funkcjonariuszy - posuniętej aż do bezczelności. Drażni liczba skarg (zazwyczaj nieuzasadnionych), jakie osadzeni kierują do różnych instytucji.
Chciałbym też zwrócić uwagę na nowe formy przemocy werbalnej, stosowane przez osadzonych wobec funkcjonariuszy, które trudno zakwalifikować jako wykroczenie uzasadniające wniosek o ukaranie. To wyrafinowane dokuczanie, np. powtarzanie: "Pan jest piękny, panie oddziałowy".
Można sobie wyobrazić, że w imię tzw. świętego spokoju funkcjonariusze nie egzekwują rygorystycznie wymogów porządku dnia i regulaminu. Czy pobłażanie odnosi oczekiwany skutek?
Zdecydowanie nie. Taka postawa niczego nie załatwia, a jedynie pogłębia stres funkcjonariusza, który na każdą kolejną służbę będzie się stawiał coraz bardziej spięty, zalękniony. Brak reakcji na groźby i wyzwiska ośmiela do eskalowania agresji. Może spowodować, że stroną kontrolującą stanie się osadzony, nie funkcjonariusz. Skazani są świetnymi "psychologami" i wiedzą, na co i wobec kogo mogą sobie pozwolić. Szczęśliwie, w jednostkach, z którymi miałem kontakt, nie spotkałem się z taką sytuacją. Mundurowi są świadomi zagrożeń i potrafią na drodze formalnej wymóc posłuch u osadzonych. Najważniejsze to nie dać się sprowokować bądź zwieść.
W niektórych jednostkach organizowane są treningi zastępowania agresji, zarówno dla funkcjonariuszy, jak i dla osadzonych. Czy rzeczywiście pomagają w rozładowaniu złych emocji?
Mogą pomóc, ale nie wyeliminują całkowicie skumulowanej agresji. Ona i tak gdzieś się ujawni. To nie jest tak, że psychologia może uporać się z każdym problemem. Odreagowanie agresji rzadko odbywa się w sposób inny niż agresywny. Dla osadzonych formą "uspołecznionej" agresji są zajęcia na siłowni, dla funkcjonariuszy - np. uprawianie sportów walki. Warto zauważyć i docenić sposoby, które wypracowują sami funkcjonariusze. Szukałbym wielu sposobów redukowania agresji i napięć związanych ze służbą, bo nie każdy jest dobry dla wszystkich.
Jaką receptę na stres ksiądz by zalecał?
Polecam metodę poznawczą, polegającą na analizie sytuacji stresowej. Funkcjonariusz powinien uzmysłowić sobie, że stres nie dotyczy tylko jego, a jest udziałem wszystkich, i że on sam jest tylko jednym z czynników stresu. Poznanie wielu źródeł stresu pozwoli eliminować przyczyny i zmniejszać jego złe skutki. Jedną z form redukcji jest - o czym wspominałem - podzielenie się kłopotem choćby z wychowawcą, czy bezpośrednim przełożonym, tak zwyczajnie, po koleżeńsku. Poza tym są przecież psychologowie medycyny pracy lub penitencjarni, którzy dysponują fachową wiedzą. Nie ujawniając swoich emocji, nie analizując ich i nie dzieląc się nimi z otoczeniem możemy doprowadzić do tego, że nasz stres objawi się w postaci dolegliwości somatycznych.
Czy funkcjonariusze często z własnej woli przychodzą do psychologa?
Raczej rzadko.
Nie przychodzą z lęku przed etykietką słabeuszy, czy z braku wiedzy albo przekonania, że psycholog może im pomóc?Po pierwsze, medycyna pracy w SW działa dopiero pięć lat, więc nie ma tradycji szukania wsparcia psychologicznego. Po drugie, rzeczywiście częste są postawy nieufności wobec korzystających z takiej pomocy. Po trzecie, nie do końca fortunne są rozwiązania w zakresie odpowiedzialności i czynności psychologicznych w Służbie. Bo z jednej strony, psycholog medycyny pracy ma podejmować działania terapeutyczne, a z drugiej, występuje jako diagnosta, ma ocenić, na ile czynniki psychologiczne wpływają na funkcjonowanie pacjenta - funkcjonariusza. On ma się otworzyć i pokazać swój problem, a psycholog - ocenić jego przydatność do służby. Widzę tu sprzeczność. Z kolei psycholog penitencjarny, pod wpływem patologii, z jaką się styka, nakładania się doświadczeń, może traktować funkcjonariusza "jak skazanego".
Słuszniejsze byłoby zatrudnienie psychologa spoza służby i nie w ramach medycyny pracy. Może to pole do wykorzystania byłych psychologów penitencjarnych? Znają specyfikę służby i świetnie orientują się, o czym mówi osoba szukająca u nich pomocy, ale od nich nie będzie zależeć przyszłość pacjenta. Komuś, kto nigdy nie pracował "za kratami", trudniej zrozumieć funkcjonariusza. Jednocześnie psycholog pomagający funkcjonariuszowi powinien patrzeć na niego jako na człowieka z problemami w różnych obszarach życia, a więc nie tylko w służbie.
Na ile kłopoty funkcjonariusza w służbie mogą źle wpływać na jego rodzinę?
Jeśli ktoś przez pół dnia wydaje polecenia, to nie jest łatwo przestać je wydawać po przyjściu do domu. Istnieje pokusa, by rozkazywać żonie, czy dzieciom i oczekiwać wykonania poleceń, bo w kryminale są one wykonywane.
Pozwolę sobie na dwie konstatacje. Pierwsza, zauważyłem - i to mnie bardzo cieszy - że rośnie grupa funkcjonariuszy, którzy otwierają się przed psychologami. Traktują psychologa jak kogoś, kto może im pomóc w kłopotach. Druga, że dobre efekty przynosi kontakt obojga małżonków z psychologiem, gdy pojawia się kryzys rodzinny na tle narastania stresu zawodowego.
Na to trzeba dużej odwagi, bo jak się koledzy dowiedzą...
Tyle tylko, że pary, które przychodziły razem, nadal są małżeństwem... Kiedy mówiłem na szkoleniach na temat stresu czy komunikacji, żeby od czasu do czasu kupić żonie kwiaty, zabrać ją na kolację poza domem, funkcjonariusze ironicznie się uśmiechali. Argumentowałem wówczas, że około ósmego roku służby (nie małżeństwa) pojawiają się kryzysy małżeńskie, a niektóre kończą się rozwodem, bo na kryzys rodzinny nakłada się służbowy. Odpowiedzią była cisza. Wiem skądinąd, że problem rozwodów wśród funkcjonariuszy nie jest marginesowy.
Udzielał ksiądz pomocy psychologicznej funkcjonariuszom po wypadkach nadzwyczajnych, choćby ostatnio po napaści w Chełmie. Czy funkcjonariusze chętnie ją przyjmują? Czy jest ona dostateczna?
System udzielania takiej pomocy zmienił się w ciągu ostatnich dwóch lat. Wcześniej nie było obowiązku zgłoszenia się po zdarzeniu do psychologa medycyny pracy, teraz jest. Nie znam przypadku, aby taka rozmowa okazała się nieuzasadniona, choć niemal każda zaczynała się od deklaracji funkcjonariusza: "Mnie to nie jest potrzebne...". Zawsze po takim zdarzeniu pozostanie ślad emocjonalny, czasami w postaci stresu - szczególnie jeśli zastosowano środki przymusu bezpośredniego.
Gdy mówimy o udziale funkcjonariuszy w interwencjach, trudno nie wspomnieć o innym zagrożeniu. Zdarza się, że osoby wyznaczane do grup pacyfikujących groźne wystąpienia osadzonych zaczynają lubić takie akcje, bo mogą użyć siły wobec agresywnego osadzonego albo grupy. Czy psycholog jest zdolny rozpoznać takie osoby?
Służba jest dostatecznie stresująca, aby nie znaleźli się funkcjonariusze, którzy zechcą działać w odwecie na poziomie najbardziej prymitywnym. Takie zachowania są wzmacniane przez to, że ów dzielny (bitny) funkcjonariusz cieszy się sympatią kolegów i zyskuje pochwały przełożonych. W końcu sprawność i dzielność są cechami jak najbardziej pożądanymi w służbie. Nie dziwi zatem, że ktoś taki jest skłonny do podejmowania ryzykownych zadań, by podtrzymać o sobie opinię dobrego funkcjonariusza. To rolą przełożonych jest baczenie na skład grup interwencyjnych.
Czy spotykał ksiądz funkcjonariuszy, którzy z przyczyn psychologicznych nie nadawali się do służby?Widziałem takich, których cechy osobowościowe nie predysponowały do pracy w Służbie Więziennej. Mówiłem im wtedy, że służba będzie ich bardziej obciążać niż innych i zdarzało się, że potwierdzali moje hipotezy, zaś po czasie rezygnowali.
Po pewnym okresie służby funkcjonariusz powinien zadać sobie pytania: Na ile sobie radzę z sytuacją? Czy mam odwagę prosić o zmianę stanowiska? Czy będę za wszelką cenę ciągnął? I umieć na nie szczerze odpowiedzieć.
Jeśli odpowiedzi są negatywne, to najwyższa pora zrezygnować? Najwyższy czas poszukać pomocy psychologicznej. Podczas konferencji kapelanów we Lwowie jeden z uczestników, powołując się na przykład Kanady czy Szwajcarii, powiedział, że uznano tam, iż ze względu na obciążenia psychologiczne wynikające z kontaktów z osadzonymi, okres posługi duszpasterskiej w więzieniu nie powinien być dłuższy, niż osiem lat.
Jeśli zatem kapelan, którego posługa ma zgoła inny wymiar, niż służba, nie powinien pracować więcej, niż osiem lat, to co można powiedzieć o funkcjonariuszach, którzy stykają się z osadzonymi znacznie dłużej?
Bywa i tak, że po przejściu na emeryturę, zwłaszcza po wielu latach służby, byli funkcjonariusze psychicznie są ciągle na posterunku, nie potrafią wyjść z więzienia...
Bo na emeryturze przewija się taśma z całej służby. Gdyby człowiek wcześniej skorzystał z pomocy, wyrzucił z siebie problemy, zbierane jak scenariusz podczas służby, to nie żyłby nimi do końca życia. Powiem tak: "Zdrowa psychicznie" jednostka penitencjarna to taka, w której dba się o dialog funkcjonariusza z psychologiem.
http://www.sw.gov.pl/index.php/forum/more/572